środa, 17 lipca 2013

Rozdział I


-Zostały ci dwa miesiące życia.

Tak mało słów, a zmieniają wszystko –sposób patrzenia na świat, nasze kontakty z ludźmi i przede wszystkim naszą wizję widzenia na przyszłość, tak krótką. Zacisnęłam powieki, próbując zapanować nad uczuciami, by nie wybuchnąć szlochem. Wiedziałam, że to nic nie da, nie cofnę wyboru Boga, ale nie mogłam się pogodzić z faktem, że za niecałe dwa miesiące może już mnie nie być na tym świecie. To było po prostu … dziwne. Tak, przerażające i doprowadzające mnie do rozpaczy, ale przede wszystkim dziwne. Ścisnęłam kartkę w dłoni. Tak dalekie marzenia.

-Ale … ale terapia – wyjąkałam, błądząc wzrokiem po ziemi, by nie przypatrywać się współczującemu wzrokowi Dr. Philiphsa. Racja, ostatnio czułam się trochę gorzej, niż wcześniej, lecz nie na tyle, bym mogła się obawiać o swoje życie. Na lekach byłam od kiedy tylko pamiętam, prawie codziennie jeździłam do szpitala, choćby tylko po to, by zmierzyć ciśnienie, zawsze jednak z każdej choroby wychodziłam, nie wyobrażałam sobie wizji, że mogłabym, po tylu latach leczenia się i modlitw po prostu oddać się w ramiona śmierci.

-Terapia nie odnosi zamierzonych skutków. Robiliśmy wszystko co w naszej mocy … przykro mi. – Zawiesił na chwilę głos, wyczekując jakby mojego gwałtownego wybuchu płaczu, ale ja nadal siedziałam na krześle, wodząc oczami po kafelkach podłogi. – Nie możemy dokładnie powiedzieć, ile dni pozostało. Jeżeli będziesz chciała możemy nadal ci dawać leki i zostawić w szpitalu, ale to tylko opóźni działania choroby.

Lubiłam tego człowieka. Na oko miał 35 lat, ale po jego usposobieniu wydawał się o wiele młodszy. Był moim lekarzem od pięciu lat, to u niego robiłam wszystkie badania i tylko jemu pozwalałam się dotykać. Nigdy nie robił mi wyrzutów sumienia za to, co robię i często miał dobrą radę w zanadrzu. Traktowałam go jak wujka, którego lubiłam, choć wizyty u niego napawały mnie strachem.

-Nie, nie, muszę wracać do domu … Spróbuję się cieszyć tymi ostatnimi chwilami życia – zaśmiałam się nerwowo, wycierając samotną łzę, która spłynęła po moim policzku. Podeszłam do lekarza, podając mu dłoń i uśmiechając blado. Powiedziałam tylko to, co można było rzec osobie, którą pewnie już nigdy w życiu nie będzie dane mi zobaczyć – Żegnaj.

Mężczyzna oddał uścisk, a gdy spojrzałam w jego zaszklone oczy zobaczyłam smutek, wielki, niewyobrażalny. Wyglądał, jakby był w gorszym stanie, niż ja.

-Miło cię było poznać – odpowiedział, przytulając niespodziewanie, a z jego ust wydobył się dźwięk podobny do łkania, ale zaraz odskoczył ode mnie, jakby zawstydzony swoim zachowaniem. Odetchnęłam głęboko i nadal trzymając kartkę w dłoni chwyciłam walizkę. Nienawidziłam tego miejsca, choć to tutaj spędziłam 1/3 mojego życia. W powietrzu unosił się drażniący zapach środków czystości i, prócz oczywiście rozmów, co chwilę można było słyszeć płacze dzieci, krzyki i jęknięcia, przez które właśnie tak bałam się szpitala. Gdy stałam już na zewnątrz, będąc cała zatopiona w słonecznym blasku ruszyłam na przystanek, z którego miałam wrócić do domu. Pomyślałam, że powinnam pewnie kontemplować na temat mojego życia, ale jedyne, co teraz czułam, prócz okropnego głodu, to pustka. Pustka obciążająca mnie i przybijająca, nie pozwalająca normalnie funkcjonować. Dopiero, gdy znalazłam się w autobusie, siedząc na jednym z foteli uspokoiłam umysł, nucąc w głowie piosenkę TPR. Rozwinęłam kartkę i ze smutkiem spojrzałam na moją listę, spisaną przeze mnie dawno temu, podczas upojenia alkoholowego, gdy znalazłam kluczyk do barku rodziców.



Rzeczy, które zrobię przed śmiercią : 

-przetańczyć całą noc 

- skok na bungee 

-uprawiać seks w pędzącym samochodzie 

-wziąć udział w manifestacji 

-zagrać w kasynie 

-wykąpać się w miejskiej fontannie 

-zrobić sobie tatuaż 

-złamać prawo 

-spróbować narkotyków 

-lecieć balonem 

-leżeć na ulicy i patrzeć, jak się zmieniają światła 

-Nurkować z rekinem 

-uciec do innego kraju 

-zakochać się 






Tak głupie, a tak bardzo chcę, by się zrealizowały. Zostało mi około 9 tygodni, czyli 61 dni, czyli 1461 godzin, czyli 87658 minut, czyli 5259488 sekund. W głowie niemalże słyszałam bicie zegara, zmniejszającego mój czas, moje życie. Przełknęłam głośno ślinę. Wszystko mnie bolało, chciałam krzyczeć i płakać, tarzać się i siedzieć spokojnie na miejscu. W mojej głowie wciąż rozbrzmiewały się słowa. Umrę. Za. Pieprzone. Dwa. Miesiące. Widziałam wzroki innych, wiedzieli, że jestem chora, bali się zarazić i ode mnie uciekali, jakbym roznosiła jakąś epidemię. Dwie dziewczyny o mnie rozmawiały i się śmiały porozumiewawczo, staruszek posyłał pełne obrzydzenia do mnie spojrzenie, mała dziewczynka patrzyła na mnie ukradkiem, nie chcąc mnie dotknąć, a jej matka przytulała ją, chroniąc przed moją chorobą. Złapałam się za głowę, patrząc na końce moich butów. Odbija ci, Ann.

Wyszłam z autobusu, rumieniąc się, pod pretekstem nieistniejących wzroków ludzi, skierowanych właśnie na mnie. Shiza. Ciągnąc walizkę po schodach znalazłam się przed drzwiami wejściowymi. Zadzwoniłam kilkakrotnie, a po chwili w drzwiach pojawiła się rozpromieniona twarz mojej mamy. Gdybym tak po niej miała urodę. Jej włosy miały złoty kolor, lśniący w słońcu, barwą przypominając jesienne zboże tuż, przed skoszeniem. Miała wielkie, szare oczy, przenikliwe, jakby zaglądała w głąb mojej duszy i czytała ze mnie jak z otwartej księgi. Idealny, haczykowaty nosek i wieczne rumieńce na policzkach nadawały jej młodzieńczego wyglądu, pomimo kurzych łapek wokół oczy czy w kącikach ust. Nienawidziłam natomiast swojego wyglądu, był zwyczajny, tworzyłam tłum podobnych do siebie ludzi. Jedyne co mnie od nich wyróżniało, była nieuleczalna choroba. Paradoksalne.

-Jak tam pobyt u koleżanki? – spytała, wpuszczając mnie do środka i składając całus na policzku.

-Świetnie mamo, czuje się, jakbym odżyła – odpowiedziałam, uśmiechając się i przytulając do niej.



+++



Leżałam w pokoju, ze słuchawkami na uszach, wsłuchując się w brzmienia piosenki „My Medicine” My Preety Reckless. Uspokajała mnie, choć może miała odnosić inne skutki. Była moim oderwaniem od rzeczywistości, lekiem na samotność i żal. Patrzyłam się na biały sufit pokoju, wyliczając pęknięcia na nim. Nigdy moja rodzina nie była bogata, choć nie można też było powiedzieć, że nie mieliśmy co do gara włożyć. Byłam jedynaczką i często sprawiało mi to największą przykrość. Czułam większy ból nie mogąc porozmawiać o problemach z siostrą lub podroczyć się z bratem, niż podczas moich „ataków” choroby, które zdarzały mi się codziennie. One były już rutyną, można powiedzieć rytuałem. Przekręciłam się na bok, jeszcze raz spoglądając na małą kartkę, leżącą przy lampce nocnej. Sięgnęłam po nią i jeszcze raz przeczytałam wszystkie podpunkty, a później znów i znów. Otworzyłam medalik, serduszko, wiszące na mojej szyi i , zwinąwszy wcześniej kartkę w malutki rulonik, włożyłam ją do środka, tuż obok zdjęcia moich rodziców. Będzie to przy mnie zawsze, nawet, gdy będę leżała w trumnie. Przypomniałam sobie pierwszy podpunkt. Całonocna impreza? W sumie nie wierzyłam, że wypełnię wszystkie marzenia, przed śmiercią, ale z drugiej strony gorsze by było, gdyby żadnej swojej „obietnicy” nie wykonała. Wstałam energicznie i podeszłam do szafy. Wydobyłam z jej wnętrza zwykłą, czarną bluzkę z delikatnym dekoltem, czerwone rurki i baleriny. Mało imprezowo? Nie miło to znaczenia. Przeleżałam cały dzień, rozmyślając, jak będzie wyglądała moja śmierć, ale wieczoru nie chciałam zmarnować. Była 21.00. Był jeszcze czas. Wybrałam numer telefonu, a po kilku sygnałach usłyszałam w słuchawce cichy, zaspany głos.

-Śpię.

-Nie za wcześnie na leżakowanie? Za dziesięć minut u ciebie będę, idziemy na imprezę.

-Daj kwadrans, a będę jak nowo narodzona.

Odłożyłam telefon z uśmiechem i poszłam do łazienki, zrobić delikatny makijaż. Dziś miała się rozpocząć noc, której miałam nie zapomnieć … do końca życia.



+++



-Jesteś pewna, że tutaj chcesz spędzić wieczór? – spytała Mia, krzywo spoglądając na nieciekawy budynek, z którego dochodziła głośna muzyka. Był to klub „Tabu”. Mało ludzi z mojej szkoły się tam zapuszczało, bo nikogo nie mogło tam spotkać nic dobrego, prócz bójek, mnóstwa zakazanego w wielu stanach alkoholu i jeszcze większej ilości narkotyków. I tego właśnie potrzebowałam.

Mia nie była moją przyjaciółką, raczej bliską koleżanką. Nic nas nie łączyło – ona była energiczna, ja spokojna. Ona kochała zabawę, a ja najchętniej bym spędziła wieczór na długich rozmowach. Jednoczyła nas jedna rzecz – obie byłyśmy wyrzutkami. Chodziłyśmy do jednej szkoły, a poznałyśmy się na kółku teatralnym. Lubiłyśmy swoje towarzystwo, ale nie zwierzałyśmy się sobie z sekretów ani nie spotykałyśmy codziennie, uzasadniając to obrzydliwie słodkim „stęskniłam się za tobą”, gdy się dopiero co widziałyśmy.

-To idealne miejsce – skwitowałam i pociągnęłam ją za dłoń, prowadząc do drzwi wejściowych. Drogę zastąpił nam ochroniarz, ale po chwili się uśmiechnął i wpuścił nas, komentując :

-Dla dam dziś wstęp wolny.

Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i przestąpiłam próg klubu. W środku było niesamowicie głośno. Nie mogłam zebrać myśli do kupy, w końcu rzadko kiedy daje się wyciągać na tego typu zabawy. Mia widocznie idealnie odnajdywała się w sytuacji i pognała przez tłum, a ja za nią, nawet nie pytając, gdzie idzie. Wokoło mnóstwo kobiet, w strojach odsłaniających zdecydowanie za dużo, tańczyły, wywijając biodrami przed pijanymi mężczyznami, nie zwracającymi uwagi na nic innego prócz ciał swoich partnerek. W kątach pary obściskiwały się lub coś wdychały, następnie śmiejąc się do rozpuku. Nie byłam już tak całkowicie pewna swoich decyzji. Dopiero po chwili zobaczyłam, że stoję przy barze, a Mia wlewa w siebie dużego drinka. Podążyłam za jej przykładem, zamówiłam Blue Passion, mój ulubiony alkohol, a po jego wypiciu od razu poczułam się pewniejsza siebie.

-Masz jakieś ambitne plany na dzisiejszą noc? – spytała moja koleżanka, przekrzykując gwar i nachylając się do mojego ucha.

-Urżnąć się jak świnia i tańczyć cała noc – odpowiedziałam ze śmiechem, a Mi uśmiechnęła się zadziornie, odkrzykując :

-Moja krew!

Nie pamiętam, ile jeszcze drinków zamówiłam, lecz na pewno była to liczba, przewyższająca moje dotychczasowe wyzwania. W głowie mi zawirowało, a ja przestałam się zastanawiać, czy to od procentów krążących w mojej krwi, czy może kolejny atak. Zobaczyłam, że moje dłonie się trzęsą. A jednak atak. Obraz zrobił się zamglony, a ja cofałam się do tyłu, wpadając na ludzi, ustępujących mi i wysyłających pod moim adresem niepochlebne opinie. Światła atakowały moje oczy, migotały i rozpraszały mój umysł, już ledwo funkcjonujący pod wpływem głośnej muzyki. Czułam, jakby głowa miała się rozpaść na tysiące kawałków, jakby ktoś odrywał części mózgu, później zszywał i znów rozdzierał. Nienawidziłam tego uczucia nie za ból, ale za to, co ze mną robił. Powoli niszczył mój mózg.

Ktoś złapał mnie za ramiona i podniósł gwałtownie do góry, obracając przodem. Nadal nie mogłam uspokoić umysłu, wszystko wirowało, a zegar nadal tykał, coraz bardziej zbliżając do tego dnia. Usłyszałam, że postać coś do mnie mówi, choć jego słów nie rozumiałam. Był bardzo przyjemny – ostry, choć zawierał w sobie jakąś czułość, minimalną, ale jednak. Podniosłam z wysiłkiem głowę, nadal opierając na nieznajomym. Przed moim odpłynięciem zobaczyłam jeszcze tylko kawowe tęczówki, wpatrujące się we mnie ciekawie. Odpłynęłam.

1 komentarz:

  1. świetnie piszesz... ciekawie się zapowiada... na pewno jeszcze nie raz tu wrócę ^^ czekam na więcej ;)

    zapraszam do mnie ;)
    http://anuula.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy